Narva jest wybitnie nie po drodze do Polski. Może nawet cholernie nie po drodze. Zamiast jechać prosto na południe to trzeba do niej jechać prosto na wschód. Więc do tej pory do Narvy było mi bardzo nie po drodze. No ale tym razem zdecydowałem się i pojechałem. Pierwsze pytanie powinno brzmieć czy nie żałuję nadłożenia w sumie 300km-400km. Nie, nie żałuję.
Język rosyjski dookoła, wszędzie dookoła porosyjskość – architektura, ten nieporządek na ulicach, ta… logika miasta… betonowa siermiężna strzelistość i klockowata betonowa przyziemność. Brud i pomniki pisarzy. No rosyjskość jednym słowem. W Narvie jest zamek. Każdorazowo oglądając zdjęcia tego miasta nie mogłem zrozumieć jak to z tym zamkiem jest – znaczy jest zamek a na zdjęciach zawsze są dwa zamki. I trzeba było przyjechać, stanąć nad rzeką i … wszystko jasne –nad jednym zamkiem powiewa flaga estońska a nad drugim rosyjska. Ten pierwszy to Narva w Estonii a ten drugi, większy, to Iwanogród czy jakkolwiek tłumaczy się obecnie nazwę Iwangorod… dość że to już Rosja.
W nocy było kilka stopni poniżej zera, w wielu miejscach wciąż leży śnieg, zimno jest. Pierwsze co rzuca się w oczy to starsi ludzie siedzący na ławkach. A później –takie uczucie nierealności – schodzę nad wodę żeby zrobić kilka ujęć zamkom i co widzę? Rzeka graniczna, zamki pilnujące granicy - no dobra dawno już nie obsadzone załogami ale wrażenie pozostaje – most pomiędzy zamkami, samochody na moście, granica, pogranicznicy i zasieki. A w rzece pluskają się starsi panowie. Taa, nad rzeką stoją blaszane przebieralnie wokoło śnieg i lód, granica a tu morsy. Dość nierealne :D.
Zamki piękne. Ponure mimo że słońce świeci jak szalone. Reszta Narvy – no tak jak reszta Estonii, sprawia wrażenie opuszczonej i wyludnionej. Znikającej.