Hamningberg 3:00am. To nie była spokojna noc. Wiatr tak się rozhulał że Szerszeń cały dygotał i drżał, deszcz zacinał tak że o spaniu nie było za bardzo mowy, no i spanie za kierownicą też nie jest za wygodne, zwłaszcza że jak łapałem wygodniejszą pozycję to okazywało się że śpiwór tam nie sięga i chłód znowu mnie budził. No i jeszcze jeden drobiazg – otóż Szerszeń nie jest zupełnie wodoodporny. Tzn. dach nie puszcza wody, co to to nie! Ale jak za długo pada deszcz to Szerszeń łapie przebicie instalacji elektrycznej i … dupa! Nie odpala. A ja nieszczególnie miałem ochotę szukać pomocy drogowej na końcu świata. O trzeciej nad ranem obawa bierze górę i decyduję się na odwrót. Jeszcze tylko szybka kalkulacja – 5h po dwóch małych piwach do kolacji… uuuu, nie powinienem, ale mimo wszystko to najbezpieczniejsze wyjście. Powolutku, 30 km/h, kulam się na południe. O tej godzinie wszystkie kampery stoją, a i renifery się pochowały. I kiedy tylko mijam najgorszy kawałek drogi – słońce wychodzi zza horyzontu, wiatr cichnie… taa, a żubrówka wraca do domu.
Droga na południe … pogoda jest taka, że staję na poboczu i ucinam sobie drzemkę ale po pewnym czasie budzę się przegrzany i przestawiam samochód – grzeje tak że śpię w samej koszulce: śpiwory, polary i primalofty kłębią się gdzieś z tyłu samochodu. I znowu jakieś nierzeczywiste krajobrazy – śnieg na zboczach niewielkich górek i nagrzana rzeczna plaża nad rzeką graniczną. Jadę tym razem norweskim brzegiem – droga jest tu lepsza a i postanowiłem objechać Kevo od północy.