Z tych wszystkich wiosek i drewnianych litewskich kościołów najbardziej chciałem zobaczyć właśnie Stelmužė. Na znalezionych w sieci zdjęciach wyglądało najbardziej interesująco. Cóż, po raz kolejny okazuje się że Internet kłamie ;-). Co nie znaczy że nie było warto jechać. Tak naprawdę to zjechanie na drogę do nikąd – za Stelmužė się chyba po prostu kończy w polu – było bardzo pouczające. Wąski pasek asfaltu i typowe widoki na litewskiej wsi –maleńkie drewniane domki z dymiącymi kominami, opuszczone domostwa, cisza, spokój, brak ludzi i w środku lasu tablica – po litewsku, ale tyle ich już widziałem że wiem bez znajomości litewskiego co na niej jest napisane – projekt finansowany przy współudziale Unii Europejskiej. W środku lasu, tam gdzie diabeł mówi dobranoc nie wiadomo po co i dlaczego dookoła małego stawu postawiono uliczne latarnie, drewniane ławki i śmietniki… dookoła opuszczone domy a tu …czad!
Samo Stelmužė rozczarowało mnie o tyle że mimo iż byłem w godzinach kiedy wszystko powinno być otwarte …wszystko było zamknięte. Nie widziałem ani jednego człowieka… miało to też oczywiście swoje dobre strony – parking koło kościoła, tak na oko na 40 autobusów, miałem tylko dla siebie, piękny budynek publicznej toalety stylizowany na drewnianą chatę też. Co prawda był zamknięty ale nie będę czepiał się szczegółów ;-). Drewniany kościół z ok. 1650 (rekonstruowany ok. 1873) zamieniony w muzeum, zamknięty pomimo że powinien być otwarty itd. Ani żywego ducha i tylko kilka grobów niemieckich żołnierzy z czasu IWŚ. Najstarszy na Litwie dąb (ok. 1500 lat) też w sumie martwy, park cichy, nad jeziorem łachy śniegu, łabędzie, powalone drzewa, opuszczone i zrujnowane budynki. Wyglądało to jak koniec świata. Pięknie! Gdyby jeszcze pogoda była choć odrobinę lepsza…
PS. Przeglądając zdjęcia ze Stelmužė stwierdziłem że w zasadzie mam na nich same ruiny. Może się to wydać mocno stronnicze, ale sorry – tak właśnie wyglądał ten kawałek Litwy – opuszczone domy i ruiny.