Po 25 godzinach jazdy – z przerwami na sen na parkingu supermarketu itd. – jestem na miejscu. Niepozorny parking na kilka samochodów. Górska rzeka, budyneczek z toaletami, śmietnik i to już wszystko. Jestem ok. 28km na południe od Utsjoki i granicy z Norwegią, najbardziej północna północ Finlandii, północna Laponia. I jeżeli to nie jest Laponia to już nie wiem co miałoby nią być. Zarzucając na ramiona plecak realizuję jeden z celów dla których zamieszkałem (na chwilę!!!) w tym kraju – idę na kilkudziesięciokilometrowy trail przez Park Narodowy Kevo. Trasa ma 62km i mam zamiar przejść ją z północy na południe i wrócić po śladach. Wiec docelowo mam 125km do przejścia w maksymalnie 6 dni. Znajomy Fin zapytany czy to realistyczny scenariusz trochę kręcił nosem – on przeszedł trasę z południa na północ (łatwiejszy profil i dogodniejsze rozłożenie obozowisk) w 4 dni. Trzeba zaznaczyć że trasa przebiega na 50km ścisłym rezerwatem i obozowanie jest dozwolone tylko w ściśle określonych miejscach. Mapa szlaku bardzo się przyda bo bez niej trochę trudno byłoby zaplanować dzienne przejścia, a mam ją znowu tylko dzięki facetowi z pracy. Chciałem mieć własną ale można ją kupić chyba tylko w Ivalo, w biurze informacji turystycznej. No ale co zrobić – biuro było otwarte do 16 a ja zjawiłem się w nim o 16:07 – 7 min spóźnienia na trasie 1250 km … drobniutki peszek ;-)
Więc jest godzina 20, ja jestem po 25 godzinach jazdy i nie mogę się doczekać. Myślałem żeby przespać się jak człowiek i zjeść coś jak człowiek, ale … nie mogę się powstrzymać –z mapy wygląda na to że jakieś 12km od startu będzie miejsce na nocleg więc plecak na grzbiet i w drogę!
Dzień polarny to naprawdę fajny wynalazek – wyruszam o 20 a nadal jest jasno i spokojnie można maszerować. O samym trailu co mogę napisać? Komary, komary i komary. Przystanięcie na chwilę powoduje że natychmiast dopada mnie grupa pościgowa krwiopijców, która natychmiast puszcza w eter ogłoszenie o darmowej wyżerce i po chwili kłębią się wokół mnie całe chmury komarów. Kamienie, torfowiska i karłowate brzozy, na początku jest trochę lasu sosnowo-świerkowego, później już tylko brzozy, krzaczki, mech… Cisza i bezruch, przez 60km marszu raz widziałem gdzieś daleko renifera i może ze 4 ptaki. A i jedną żabę – akurat nabierałem do bidonu wodę ze strumienia kiedy jedyna poznana lapońska żaba zaczęła pływać koło mojej ręki. Woda była pyszna – zimna i po prostu smaczna – może to wymoczona żaba nadała jej taki smak? Pierwszego dnia czekała mnie pierwsza przeprawa przez rzekę – w sumie jest ich na szlaku cztery. Trudno było ocenić głębokość, więc tylko zmieniłem buty na fivefingersy, podwinąłem spodnie i poszedłem… Fin mówił że kiedy on robił tę trasę to woda sięgała do kolan. Taaa… drugi krok i podwijanie spodni straciło sens – zimna woda sił ci doda, zwłaszcza jak nurt próbuje zbić cię z nóg, temperatura powietrza to jakiś 7-8 stopni, woda jest lodowata i sięga do połowy uda. Możliwość skąpania się w takich okolicznościach wpływają bardzo mobilizująco – więc jeden kijek szuka podparcia na dnie prawa ręka kurczowo ściska pętlę umocowaną na przeprawie. Tym razem dałbym radę bez pętli ale drugiego dnia w odstępie godziny dwa razy miałem wodę sięgającą do pasa i za drugim razem prąd zbił mnie z nóg. Bez pomocy liny na przeprawie mogłoby to mieć niefajne konsekwencje, ale i tak 20km marsz w mokrych spodniach i mokrych gaciach na tyłku… cholera, to trzeba przejść :D żeby zrozumieć. Młoda stwierdziła że ojciec zgłupiał na stare lata ale …ryzyko żadne – szlak widoczny, przejścia przez rzekę ubezpieczone, punkty noclegowe wyznaczone, jedyne ryzyko jest takie że w razie np. złamania nogi trzeba by czekać 2 może 3 dni na pomoc. A przyjemność dania sobie w dupę – nieziemska. Świadomość że w promieniu 20km jest może góra10 ludzi… cisza i konieczność targania tego plecaka, radocha że z każdym zjadanym batonikiem jego waga maleje. Boskie!
Sama Laponia mnie zaskoczyła i to bardzo. Nie wiem dlaczego wyobrażałem ją sobie zupełnie inaczej. A tu na trasie mam i kacze ścieżki przez torfowiska, i kamieniste pola porośnięte karłowatymi brzozami, i nagie płaskowyże – z krzaczkami i porostami, i świerkowy las tam gdzie kanion zasłania drzewa przed wiatrem z północy. Czyste strumienie i stawy gdzie widoczność sięga … naprawdę nie wiem ilu metrów. I kamienie, mnóstwo kamieni. I brzozy które rosną do 3m a później łamią i robią miejsce następnym, i śnieg zalegający w lipcu załomy kanionu. W miejscu wyznaczonym na nocleg ok. 20km od północnego końca szlaku siadłem na ławce – w każdym obozowisku jest ława, stół i miejsce na ognisko z zapasem drewna, w kilku są schrony w których generalnie nie powinno się nocować, i wiata z drewnianymi paletami do rozbicia namiotu – i miałem chwilę nirwany. Ciepło – ok. 8 stopni ale ciepło, woda – uroczy stawek, ostatni grapefruit – taaak, tachałem go na grzbiecie tyle kilometrów, zero komarów… no po prostu nirwana. I nawet na poważnie myślałem czy nie zostać tu na dni kilka. W dupie z tym marszem, po prostu posiedzieć kilka dni w ciszy, poza zasięgiem telefonów, Internetów, bzdetów i ludzi. I jedyne co ruszyło mój przyspawany do ławki tyłek to nadzieja że dalej może być równie pięknie, dziko i bezludnie.
Drugi pełny dzień marszu był bardzo wyczerpujący – dwa razy przeprawa przez rzekę po pas w lodowatej wodzie, a w dodatku rozpadało się trochę. Nie na tyle żeby komary przestały latać ale na tyle upierdliwie ze wszystkie ścieżki nachylone w stronę kanionu zamieniły się w potoki. Krajobraz po raz kolejny się zmienił i im dalej na południe tym mniej kamieni a tym więcej piasku. Doszło do tego że na przedostatnim obozowisku jeziorko miało białą, piaszczystą plażę – co prawda szeroką tylko na 1-2m …ale zawsze to plaża :D ! W deszczu szło się smętnie a jako że na ostatni dzień postanowiłem zostawić sobie 12km marszu więc doszedłem na skraj rezerwatu. I tu był najlepszy nocleg na całej trasie. Nie żebym miał coś przeciwko namiotowi rozbitemu na paletach albo podłodze w torfowym domku. Nie no spoko – drewniana prycza była ok., i rozpalony piecyk był ok., i nie było komarów bo wszystkie padły jak ściągnąłem przemoczone buty. W tym punkcie schodzą się dwa szlaki więc byli ludzie. I to jacy – starsza pani, emerytka z Helsinek, która ma domek niedaleko i przyszła tylko poczytać książkę i porozmawiać wędrowcami. A po zrobieniu ze mną wywiadu ulitowała się nad ciemnotą i rozpisała plan jak wrócić do Szerszenia (postanowiłem nie maszerować z powrotem ze względu na deszcze, wysoki poziom wody i totalnie przemoczone buty). Co prawda z planu nie skorzystałem ale …i tak wielkie dzięki. I para z Forssy która przyjechała się przejść z plecakami korzystając z tego że dzieciaki pojechały na obóz letni. I co? Góra z górą się nie zejdzie a Polak z … no z prawie Polakiem;-)! Rodzina faceta po podpisaniu pokoju w 1945 uciekła z rosyjskiej Karelii i osiedliła się w południowej Finlandii. A gość był potomkiem polskiego żołnierza w służbie króla Szwecji :D, ot jakieś 15 pokoleń wstecz!!! Przegadałem z „15 wodą” po polskim żołnierzu (nazwisko Surma :D ) tyle czasu że … zaspałem!!! Miałem wstać o 4:30 rano, zjeść i na spokojnie pomaszerować do końca szlaku, na tyle wolno żeby się nie zmęczyć ale zdążyć na jedyny autobus jadący w odpowiednim kierunku. Zaspałem, więc musiałem szybciej maszerować. Na szczęście z jednej strony szlak tutaj w niczym nie przypominał odcinka na północy, a z drugiej strony 12km odcinek potencjalnie bardzo widowiskowej trasy biegnącej szczytem moreny pomiędzy dwoma jeziorami był dość mało ciekawy. No ok., może gdybym nie pędził….
PS. Kilka razy plułem sobie w brodę że ciągnę ze sobą aparat. I obiektyw na dodatek. Zwłaszcza kiedy padało i nie można było robić zdjęć, albo kiedy chmury zahaczały o wierzchołki 3metrowych brzóz, albo o północy kiedy mimo w miarę przyzwoitego światła zupełnie nie było widać kontrastu i oko samo gubiło się w cieniach. Ale te kilka razy kiedy udało się zrobić w miarę przyzwoite zdjęcie wynagrodziło ten trud. Choć jednego żałuję – nie miałem siły i ochoty wyciągnąć aparatu kiedy w deszczu przechodziłem przez śnieżne zaspy. Małe bo małe, ale zawsze to śnieg w lipcu i to nie w górach a na wysokości może 200mnpm. I nawet tutaj w lipcu śnieg to rzecz niezwykła – zazwyczaj w lipcu jest tu temperatura trochę ponad 20st a bywa i 30! Często w lipcu Laponia jest najcieplejszym miejscem w Finlandii i …tak zimne gonie było ponoć od lat 26 (przynajmniej tak mi mówiła babeczka która od ponad 30 lat spędza tu całe wakacje)