A teraz główny powód dla którego zjechałem z trasy – molena w Wodziłkach. Od rana pada deszcz –falami – raz trochę kropi, później leje i znowu kropi. A kiedy dojechałem do Wodziłek to akurat wyszło słońce i zrobiło się magicznie. Tym bardziej magicznie, że asfalt kończy się kawałek przed wsią i wygląda to wszystko trochę jak wyrwane z innej czasoprzestrzeni. I pięknie jest.
Nie mam pojęcia czym różni się molena staroobrzędowców od cerkwi, to wiedza zupełnie mi niepotrzebna, wystarczy że jest. I stoi tu od 1885 roku, i jak na nią patrzę to myślę że chciałbym tu zamieszkać – wiem, qrfa, wiem: wszędzie daleko, psy dupami szczekają, do asfaltu ponad 3km, brakuje tylko świń taplających się w błocie na środku drogi i chłopa w podartej sukmanie. I szkoły brak, i lekarza, i sklepu, i Żyda z beczką śledzi… i polityków, i celebrytów, i zgiełku wielkiego świata – świat ma w dupie Wodziłki, a Wodziłki? One tu są, nie wiem jak długo tu będą bo kiedyś ktoś postawi murowaną chałupę, albo ostatni dzieciak ucieknie do miasta. Ale na razie tu są – biedne są, i zapuszczone są i piękne są. Jak się to pisze to słowa wydają się takie naiwne i nawiedzone, ale warto zobaczyć to miejsce, a jeszcze wiosną, po deszczu… I jest jeszcze zapuszczony protestancki cmentarz przed Wodziłkami, i dwaj chłopcy idący pewnie od szosy – te kilka kilometrów, ze szkoły(?), do domu. Czasami przychodzi mi do głowy że to wszystko nie ma sensu, to moje jeżdżenie jest o kant dupy, marnowanie czasu i pieniędzy, i wtedy trafiają się takie Wodziłki! I jeszcze te – to chyba z Sienkiewicza? ;-) – barbarzyńskie nazwy: Szurpiły, Wodziłki, Szeszupka, Hultajewo …
Aaaaaa, pieprzyć zagranicę, pieprzyć jewropu w tym roku wakacje spędzam w Polsce!