Mieszkanie znalezione, kod do domofonu zapamiętany, azymut na sklep wyznaczony, okoliczne ścieżki do biegania i ściana do wspinania przetestowane. Wciąż wpadam w pułapki sklepowe – nie do końca wiem czy jedzenie na półce jest z kota czy dla kota, ale w sumie dla mięsożercy to nie ma aż takiego znaczenia. Dużym wyzwaniem stało się wynoszenie śmieci – nie jestem pewny czy pojemnik do którego wrzucam swoje – o bossszze – nieposortowane śmieci to jest na pewno ten do którego powinienem je wrzucać i czy przypadkiem nie łamię jakiegoś prawa. Ale to i tak nic w porównaniu z praniem. Mój kąt pozbawiony jest pralki – wspólna pralka jest ukryta w podziemiach budynku. Zamiar prania trzeba wpisać w kalendarz w pralni. OK., prosta procedura – daję radę. No ale już obsługa pralki trochę mnie przerasta. Płatność za pranie jest dokonywana po zadzwonieniu na podany numer – praleczka jest odblokowywana zdalnie, z dzwoniącego telefonu ściągane jest 3 euro i można prać – aż do końca programu. Noooo… tyle że w słuchawce automat gęga po fińsku, menu pralki jest …co za niespodzianka – po fińsku, no bo nie sądzę żeby po szwedzku… Po przetłumaczeniu w googlowym translatorze skąpej instrukcji (dla jasności – z fińskiego na googlish) sprawa wcale nie była prostsza. Mam wrażenie że Google celowo usuwa z tłumaczeń wyrażenia typu: wciśnij przycisk albo po otrzymaniu komendy naciśnij to mrugające coś. Oni chyba naprawdę wierzą że terroryści i piromani potrzebują Google’a do tłumaczenia instrukcji. Po samodzielnym tłumaczeniu okazało się że w instrukcji jest i komenda i czerwony przycisk i mrugające coś. I że po naciśnięciu pralka ani nie wybucha ani nie zamienia się w transformera. Nieee, prać też nie zaczyna – zaczyna program wirowania. Ale to już połowa sukcesu - może i skarpetki nie są uprane, ale za to dobrze wywietrzone ;-)