Pogoda i samopoczucie poprawiły się więc ruszyliśmy na zwiedzanie okolicy. Okazało się że jesteśmy w kurorcie. Prawdziwym kurorcie - miejscowość w której gościliśmy to Jeti Oguz Kurort i mieści się w niej sanatorium. Takie prawdziwe, historyczne z 1932 roku. I chociaż nie udało nam się dotrzeć na zdrowotne kąpiele, to faktem jest że trochę je zwiedziliśmy czekając na Grażdankę. A zaczęło się tak że pogoda rano była możliwa – dało się wyjść wiec postanowiliśmy pochodzić po okolicy, zrobić kilka zdjęć – jednym słowem trochę się przewietrzyć. Niedaleko kurortu znajduje się skalna formacja „Dziewięć byków” i w poszukiwaniu dogodnego miejsca na zrobienie zdjęć pokręciliśmy się po okolicy. Ostatecznie zaczęliśmy z Marcinem wchodzić na górę porośniętą świerkowym lasem, ale jako że widoki były kiepskie więc zawróciliśmy. No i tak straciliśmy Grażdankę – my szliśmy ścieżką a ona? Ona minęła nas gęstwina i poszła dalej. Poczekaliśmy z Marcinem u podnóża góry, pokręciliśmy się po okolicy i wróciliśmy do bazy po drodze zwiedzając teren sanatorium.
Jak wcześniej wspominałem – wyjeżdżając do Kirgistanu miałem określone oczekiwania. Góry były pretekstem. Osh było łagodnym wprowadzeniem, od Issyk-Kul dostałem więcej niż oczekiwałem a cała reszta była… . To że Marcin był w tych stronach dało mi pretekst, a może kopa (?) żeby w końcu ruszyć tyłek i zobaczyć – ok., to był główny zamiar – upadłe Imperium. Dobra, nie samo Imperium ale jego odległy i zapyziały kawałek, ale jednak Imperium. Chciałem i nadal chcę zobaczyć jak to wygląda i jak mogła wyglądać Polska gdyby sprawy potoczyły się inaczej. Planowałem wyjazd na Ukrainę ale obecne wydarzenia pokrzyżowały mi plany – cholera, kto wie czy jeszcze uda mi się zobaczyć wymarzony Krym. Po drodze, przez szybę taksówki udało mi się kilka razy zobaczyć pozostałości po Imperium, ale zawsze to było mignięcie, zarejestrowane okiem – pomnik Lenina, pomnik Braterstwa Broni, jakiś cmentarz czy miejsce pamięci. Pod względem estetyki upiorne, w Polsce politycznie niepoprawne … pomniki radzieckich gierojów, żołnierze w rozwianych płaszczach z pepeszami w dłoniach… dumne napisy i wygasłe znicze. Tak – to właśnie chciałem zobaczyć. Jeti Oguz Kurort było po prostu darem niebios – jedziesz człowieku do miejsca gdzie są piękne formacje skalne, góry i malownicze doliny a trafiasz do miejsca gdzie to wszystko jest i jeszcze na dodatek ta szczypta, o pardon, olbrzymi gnijący kawał upadłego Imperium. I korzystając z tego że nam się Grażdanka zapodziała… Widzieliście takie babuszki w odszykowanych futrach, ze sznurami pereł na wierzchu spacerujące zabłoconą drogą pomiędzy niczym a cholera wie czym? Albo inne babuszki - w chustach na głowie, wychodzące z sanatorium i zbierające robaczywe jabłka w alejkach pomiędzy socrealistycznymi rzeźbami? Betonowe płoty z rozkradzionymi fragmentami zastąpionymi gałęziami, szlabany niczego nie strzegące, pomniki Bóg wie czego, rozpieprzone w drobny mak ławeczki w sanatoryjnej muszli koncertowej albo krowy pasące się pod pomnikami? To właśnie Jeti Oguz Kurort! Sanatorium z 1932 roku, park dookoła i rzeźby-odlewy pamiętające lepsze czasy. Tu ręka utrącona, tam dłoń… tu ubytek pozostawiony jak u Wenus z Milo, tam uzupełniony betonową plombą. Bajka… nie z naszej rzeczywistości, ale bajka… Siermiężne chamstwo wytworów człowieka sąsiadujące z pięknem natury. Spacerowałem wiec alejkami pomiędzy „Pionierką” a „Stachanowcem”, „Matką z niemowlęciem” a „Parą łabędzi”. Być może to jedna z ostatnich szans żeby to zobaczyć – wszystko rozpada się, gnije – tu wybita szyba zastąpiona jest folią, tam budynek rozpadł się wiec …cegły rozdrapano i zostały tylko betonowe fundamenty. W głównym budynku sanatorium jeszcze przyjmują kuracjuszy ale w dalszych fragmentach wszystko niszczeje opuszczone. Oto Jeti Oguz Kurort...