Padał deszcz kiedy przyjeżdżaliśmy do Jeti Oguz. U nas padał deszcz, a w górach odległych jak się wydawało o wyciągnięcie ręki padał śnieg. Tego poranka po raz pierwszy naprawdę zaświeciło słońce. I od razu wszystko wydało się ładniejsze. Nawet wygódka na podwórku. Nie mieliśmy czasu na jakiś poważny trekking, sił też nie bardzo – wiecie, u jednych choroba, u innych niedyspozycja ;-)- więc postanowiliśmy pójść na lekko w stronę „Kwiatowej Doliny” – zachwalanej przez przewodniki doliny kilka kilometrów na południe od naszego sanatorium. Prowadzi w jej stronę całkiem przyzwoita droga więc nie było obaw o nawigację. Ruszyliśmy na lekko i …w świetle słońca „Dziewięć byków” wyglądało bardzo malowniczo, nawet ruiny budynków – najprawdopodobniej fragmentów infrastruktury sanatorium – wyglądały, może nie ładnie, malowniczo. Dreptaliśmy więc niespiesznie wzdłuż rzeki, przechodząc kilkukrotnie po przerzuconych przez nią mostkach. Widoki nie były jakieś szczególnie spektakularne, ale… co za ulga, relaks – góry, ładne góry, i żadnych innych turystów! Doszliśmy do rozwidlenia dróg w dolinie – jurty rozsiane gdzieś po wzgórzach, rzeka, droga na Ostrołękę… a nie, to droga na gdzieś na północ, resztki fundamentów jakichś budynków. Gdzieś na przeciwległym stoku domy, kilka domków letniskowych i las sadzony pod sznurek. I widok na góry. Ośnieżone szczyty o wysokości ok. 4000m. Z dala od ludzi, ech, tu się oddycha ;-). Nacieszyliśmy się słońcem na wzgórzu które mogło być kiedyś cmentarzem i korzystając z pięknej pogody poszliśmy dalej na południe. Doszliśmy do obozu opuszczonych turystycznych jurt – zgodnie stwierdziliśmy że nie chcielibyśmy w takim miejscu nocować – pokryte folią, mokre i zatęchłe … nie, dziękuje. Nieco dalej spotkaliśmy… czasami, może kilka razy w trakcie tego wyjazdu ludzie pytali się czy my, jako Polacy, bardzo nienawidzimy Rosjan. No bo przecież walczymy z nimi na Ukrainie! Nie dziwcie się proszę – spędziłem kilka godzin na lotnisku w Moskwie oglądając oficjalną rosyjską telewizję. I po tych kilku godzinach nie dziwię się takim pytaniom. I w kirgiskich górach, w środku niczego, spotykamy Rosjanina – Wowę. Akurat doszliśmy do miejsca gdzie stały dwa wozy terenowe – jeden taki bardziej miejski, jak się okazało wypożyczony, i drugi taki …cholera, no taki bardziej profesjonalny, ekspedycyjny. Marcin i Grażdanka rozpoczęli rozmowę z miejskim podróżnikiem a ja… z Wową. Po standardowym przywitaniu kiedy on oznajmia że jest Rosjaninem, ja że Polakiem pytam go skąd dokładnie w Rosji. No… sam się prosiłem, ja niedzielny podróżnik od siedmiu boleści! Wowa był z Władywostoku, taa, to dość daleko od Kirgistanu :D. Od 3 miesięcy w podróży swoją terenówką – żeby dotrzeć do Kirgistanu przejechał przez Syberię, Mongolię, Kazachstan… a w planach jeszcze Uzbekistan, Tadżykistan, Turkmenistan, Iran… itd. Wowa z żoną jadą sobie dookoła świata. W takich chwilach faktycznie mógłbym zabić Rosjanina – z zazdrości oczywiście! W rozmowie okazało się że Wowa mieszkał kiedyś w tych stronach ale po rozpadzie ZSRR przeniósł się do Władywostoku i obecnie korzystając z tego że na emeryturze ma mnóstwo czasu …podróżuje po świecie. Kiedy w rozmowie wyszło że być może droga zaprowadzi go do Helsinek… dałem mu swój adres mailowy i telefon – a nóż faktycznie będzie w okolicy? Pokręciliśmy się jeszcze po okolicy, ale jako że pogoda zaczęła się psuć rozpoczęliśmy powrót do bazy – nie byliśmy na żadnej górce ale doszliśmy prawie na 2400mnpm, w sumie żaden wyczyn jako że Jeti Oguz leży na 2000mnpm.
W „domu” odpoczywaliśmy po ponad 20km spacerze – było dość cicho, zwłaszcza w porównaniu z poprzednim wieczorem kiedy zachowywaliśmy się… głośno, dosyć głośno ;-). Oczywiście nie miało to nic wspólnego z tym że poziom alkoholu w tych kilku butelkach trunków wszelakich mocno się obniżył. Tego wieczora lekko sączyłem „kirgiski koniak” –smakował jak końskie siki, ale wydawało się że taka dezynfekcja pomaga organizmowi zwalczać infekcję. Opatulony w śpiwór nagle słyszę głos Grażdanki – szybko, Ja … Mumin chodź szybko! Wyplątałem się ze śpiwora, chwyciłem czołówkę i papier toaletowy – Grażdanka wybrała się do wygódki i pierwsza myśl była taka że utknęła bez światła lub pakietu-przetrwania-w-kirgiskim-kiblu. No co? Jak człowiek pędzi opętany jedną myślą to o różnych rzeczach jest w stanie zapomnieć ;-). Ale nie, okazało się że za drzwiami trwa spektakl światło i dym, czyli starsza Kirgiska piekła na konstrukcji zrobionej chyba z fragmentów beczki to coś. Pojęcia nie mam jak toto się nazywa, ale gotowe cosie wrzucała do 20l wiadra… a Grażdanka chciała to obfotografować… bosze, te kobiety – ja myślałem że to koniec świata a to faworki w wiadrze :D. Krzyki miały jednak swoją dobrą stronę – nasi gospodarze widząc że nie śpimy obdarowali nas dwoma talerzami ciepłych, kirgiskich pyszności. Mniam, palce lizać!