Wstęp będzie przydługi i dość nudny, ale gdzieś musi nastąpić zawiązanie akcji…
Może powinienem napisać że zawsze chciałem pojechać do Afryki. A może – od zawsze chciałem pojechać do Maroko. A może opisać sobie zdjęcia, wrzucić je do folderów na dysku i po 5 latach, dobre sobie – po roku!, nie pamiętać gdzie byłem, co robiłem i jak się czułem. Nie żebym był na końcu świata, odkrył pozaziemską cywilizację a moje przeżycia powalały na kolana. Do Maroko chciałem pojechać od lat zaledwie kilku. Niby nic trudnego, ale termin w którym chciałem to zrobić był trudny z powodów nazwijmy je logistyczno-rodzinnych. Trudno było zorganizować wyjazd na ostatni weekend stycznia, a to właśnie wtedy w Marrakech’u odbywa się maraton. Najłatwiejszy do zapisania się i pobiegnięcia maraton w Afryce. Dla tych którym rzuciło się na głowę i biegają maratony to gratka – łatwo dolecieć, w ty terminie w Europie nie ma żadnych sensownych biegów, no po prostu okazja. Pewnym problemem było to, że wszyscy znajomi w Maroko byli i nie wybierali się drugi raz, a samemu mi się po prostu nie chciało. Na szczęście (??? - ;-) ) Grażdanka – tak nazywana jest w zasadzie dopiero od Kirgistanu, ale co mi tam – też chciała jechać. Ona co prawda nie biega tylko czasami wdrapuje się na jakiś pagór ale w Maroko jest akurat góra na którą chciała wejść. A wiec – łączona wyprawa: Grażdanka jedzie ze mną na maraton, pilnuje mi kurtki i klaszcze na mecie, a ja, skaranie boskie z kobietami, wchodzę z nią na Jebel Toubkal. Nie powiem – trochę to trudne logistycznie bo muszę zapakować i sprzęt biegowy i wspinaczkowy, ale… czego się nie robi żeby pobiec jakieś ogony w Afryce. Dodatkowo kolega postanawia również pobiec w Marrakechu – półmaraton, ale ponieważ odbywa się w tym samym czasie więc przynajmniej na część pobytu mamy towarzystwo. I jeszcze Grażdanka przez Internet umawia się z ekipą z Polski na wejście na Jebel Toubkal. I jest już super, hiper i do przodu więc musi się coś spieprzyć. I pieprzy się. Naginając nieco korporacyjną rzeczywistość od miesiąca pracuję z domu, z Polski. Nikomu to nie przeszkadza – robota jest zrobiona więc szefa nie interesuje gdzie fizycznie przebywam. Ale kupione wcześniej bilety lotnicze są na lot z Londynu i cały sprzęt wspinaczkowy też mam w UK. Pakuję więc graty do samochodu i … qrfa mać! W noc poprzedzającą wyjazd mam malutki wypadeczek – na nogę spada mi deska, tak nieszczęśliwie że …stopa puchnie jak balon, boli jak cholera, nie mogę chodzić, nie mogę stać, nie mogę leżeć! Na proszkach przeciwbólowych przewalam się przez cała noc żeby o 6 rano wyjechać samochodem do UK. Patrząc na palec stwierdzam że nie ma szans na bieganie za tydzień ani na wchodzenie na 4k, ani nawet na chodzenie. Dzwonię wiec do Grażdanki żeby powiedzieć że odpadam, na szczęście – czy ja już kiedyś pisałem że fajnie jest podróżować z Grażdanką?, jeżeli nie to: fajnie jest podróżować z Grażdanką :D - przekonuje mnie twierdząc że trudno, że JT poczeka i w razie czego będziemy siedzieć na dupach przez cały tydzień, pić kawę i patrzeć jak palmy rosną i kozy … też rosną. Zostaje jeszcze tylko niemiłe poinformowanie ekipy z Polski że na skutek mojej kontuzji odpuszczamy sobie wspin… przykre bo jakoś tak my im daliśmy bodziec do wyjazdu i wspinania a teraz się wycofujemy…
I tak oto zaczyna się wyjazd do Maroko – z obolałą i spuchniętą nogą, schodzącym paznokciem i, generalnie w kiepskim nastroju.