Ranek jest bardzo ciężki –jak to po maratonie. Ogólne lekkie osłabienie to norma, ale po śniadaniu wszystko wraca do normy. Za to jest pewien drobny, taki do kolan, problem … Otóż … kolanka w dzień po maratonie kiepsko się zginają, a krawężniki w Marrakechu są … no właśnie takie do kolan :D. Mordęga jest to okrutna – kolana nie pracują, dodatkowo mięśnie są obolałe a na plecach ciężki plecak. I krawężnik. I następny… całe stada krawężników, a każdy do kolan… Idę lekko niepewnym krokiem bo nie jestem pewny czy w nocy nie pojawiły mi się w nogach tak ze dwa dodatkowe stawy – kurcze, nogi mają tendencję do uginania się w jakiś dziwnych miejscach :D, ale to dobrze – znaczy się że wczoraj się nie obijałem i pobiegłem tyle ile mogłem!
Plan ustalony ad hoc mówi że szkoda czasu na Marrakech – dwa dni to aż nadto na to miasto. Idziemy na dworzec autobusowy żeby zobaczyć gdzie można pojechać – pada na Essauirę. W chwili wyboru nie wiemy nic o tym mieście, poza tym że jest na wybrzeżu i ,po przewertowaniu przewodnika, że warto tam się wybrać. Więc …tempem dychawicznego ślimaka kierujemy się na dworzec autobusowy. Kupujemy bilety, wsiadam i wysiadam – muszę dopłacić za umieszczenie bagażu w luku bagażowym, wsiadam …no i się zaczyna. Jaazda… żartowałem – jedziemy autobusem linii „Supratours” – jest ok., żadnych kurczaków, kóz itp., standard europejski. Droga prosta i dobra, zresztą siedzimy daleko i wiele rzeczy nam tym razem umyka.
Dojechaliśmy do Essauiry wieczorem – stragany w medinie już się zwijały ale naganiacze wciąż byli na miejscach. Dość że bez problemu znaleźliśmy odpowiadający nam hotelik – choć nie w pierwszym podejściu – z ciepłą wodą i prysznicem, po prostu luksusy. Po zrzuceniu gratów ruszamy jeszcze na zwiedzanie –w Essauirze są imponujące fortyfikacje- portugalskie forty z rodzaju takich które kocham. Niestety wieczorem wejście na mury jest zamknięte. Snujemy się uliczkami mediny razem ze zgrajami kotów aż trafiamy na uliczkę żywcem przeniesioną z targowiska na Stadionie Dziesięciolecia w szczycie jego rozkwitu - na gazetach, a czasami na bruku, porozkładane różne różności – tu sweter, tam para butów… co kto ma. A pomiędzy nimi śmieci – głowy ryb, zepsute owoce, śmieci wszelkich rodzajów smrodek i syf… no jaka szkoda… I w środku tego wszystkiego popełniamy z Grażdanką największą pomyłkę w czasie tego wyjazdu – kupujemy na straganie oliwki, takie z sprzedawane z beczki, ułożone w piramidkę i cały dzień a, może i dłużej leżące sobie na marokańskim słońcu. Po powrocie do hotelu jemy kolację złożoną z tych oliwek i chleba. No i wyjazd jest stracony… Na cholerę mi były te oliwki – dwa rodzaje: czarne - mocno słone i różowe – chyba kiszone. Pyszne, co ja mówię – super pyszne! Zeżarliśmy te oliwki – bo nie zjedliśmy – i chwili gdy je jadłem zacząłem żałować że ich spróbowałem. Od pierwszego momentu wiedziałem że będzie mi ich brakować po wyjeździe z Maroko. Nie mają nic wspólnego z tymi papierowo-kartonowymi ze słoików które znałem wcześniej i … już sam ich smak to dobry powód żeby pojechać do Maroko – ja nie żartuję – przez resztę pobytu jedliśmy oliwki z chlebem, popijaliśmy winem i … nic nam więcej do jedzenia nie było potrzeba – no może czasem trochę wody i oliwy do chleba ;-)